Krynica Morska 31.05.2017

Zajechaliśmy około 11-ej. Na parkingu żywego ducha. Na plaży pojedyncze osoby, głównie spacerowicze. Słońce, trochę chmurek i 17 celsjuszów. Wiało jakieś 20 węzłów z zachodu co wróżyło pływanie po lekkim skosie w prawo.

Przybój póki co był mizerny, prąd takiż sam. Wg icm miało się rozwiewać, więc ja postanowiłem że 5,2, a Michał po długim wahaniu 4,5 co okazało się zbyt optymistycznym posunięciem z jego strony. Założyliśmy jaskrawe koszulki i na wodę. Pierwsze halsy były słabe i Michał zmienił na 5,0. Dopiero przed 14-tą drgnęło konkretniej i nasze zestawy pracowały prawidłowo. Michał szybko przesiadł się na swoją ulubioną najmniejszą dechę, której nazwę ciągle zapominam. Wiatr jednak kaprysił, co jak na morskie warunki trochę nas zdziwiło, tym bardziej że ulubiona meteoprzepowiadaczka nie przewidywała takich hocków klocków. Mnie potem zdziwiło nawet bardziej niż trochę ale o tym potem.
Pomimo kaprysów wiatru krynickie fale budują się bardzo szybko i po 15-tej mieliśmy już konkretny przybój, a za nim chodziły wysokie krowy, z których co któraś potrafiła przewalić się nawet daleko od brzegu. Oczywiście początkowo leniwy prąd zmienił się w górską rzeczkę. W tych warunkach miałem kłopoty z ustawianiem deski przy starcie z brzegu, bo zabierało fina jak na Wisełce w Dęblinie. Refleks więc decydował przy ruszaniu, co przy krynickiej bardzo krótkiej, ale silnej fali przybojowej miało kluczowe znaczenie. Tam najlepsza jest deska z kilkoma krótkimi finami. Ja ze swoim pojedynczym finem 25 cm po ujechaniu kilku metrów gdy już myślałem, że “jestem w ogródku i witam się z gąską” w dole fali parę razy ryłem dno. Efekt wiadomy czyli upadek i pralka. Głębiej niby można wejść ale fale nadchodzą tak gęsto i szybko (mowa o warunkach około 5m2 i mniej), że tam ustawić się do startu to sztuka cyrkowa. No ale walczyliśmy…
Jak już przeszło się przybój to bajka. Na lewym halsie w morze wchodziły prostopadłe wysokie krówska do skoków, Michał to raz nawet zamienił się albatrosa. Ja te najwyższe po prostu omijałem, bo na lewą nogę to jestem lewa noga. Na prawą zresztą też. Powrót zaś był idealny do zjazdów z fali. Mega przyjemność!

Niestety w pewnym momencie wiatr siadł niespodziewanie i nie na pięć minut. Ta “niemoc dworska” dopadła mnie akurat na halsie w morze i to kilkaset metrów od brzegu. Zwrotu nie udało mi się zrobić i wpadłem jak śliwka w kompot, bo na start z wody nie miałem napędu. Podejmowałem liczne próby ale bez powodzenia. W prawe udo zaczęły mnie łapać skurcze więc odpuściłem tą szarpaninę. Ustawiłem deskę na latarnię, żagiel prawą ręką nad wodę ile się dało i dryfowałem czekając na kawałek konkretniejszego wiatru by się podnieść. Oglądałem się tylko za siebie by mnie nie przykryła któraś z tych loch co się załamują. Michała widziałem gdzieś w połowie między mną a miejscem startu i byłem przekonany że i on mnie namierzył. On mnie jednak nie mógł w takim zafalowaniu zauważyć. Może gdybym żagiel miał jakiś inny niż niebieski…
Tu nauczka że na morze najlepiej mieć żółty lub pomarańczowy. Oczywiście nie mógł by pomóc ale przynajmniej byłby spokojny, że bezpiecznie dryfuję i prędzej czy później wypluje mnie gdzieś dalej na wschód. A tak wyszło na to, że zaginąłem w akcji. A najważniejsze, że po spłynięciu na brzeg nie przeraziłby Majki swoim telefonem z pytaniem o namiar na jakąś pomoc.
Majeczko - mea culpa. Sytuacja była taka, że patrzac prostopadle to do brzegu nie byłem jakoś tragicznie daleko, ale do miejsca przy kutrach gdzie startowaliśmy to już było kawał bo prąd robił swoje. Fale jednak na szczęście choć prawie martwe to żwawo spychały mnie choć po skosie, ale systematycznie w kierunku brzegu.
Im bliżej go byłem to owe spychanie zamieniało się w pralnię miejską. W samym przyboju to już dostałem kilka takich strzałów, że trapez to miałem prawie na kolanach. Całą siła trzymałem się za tylnego strapa, by nie zgubić sprzętu i narazić na połamanie na płytkiej wodzie.

Finalnie wypluło mnie pomiędzy 23-tym a 24-tym wejściem, a startowliśmy chyba przy 30-tym co wg miarki w Google Earth wychodzi koło 2,3 km. Wygramoliłem się na brzeg, uznałem że żyję ja i pchły moje też żyją, usunąłem piach z uszu i nosa, podciągnąłem spodnie i żwawo ruszyłem na zachód.
O naturo złośliwa!!! Oczywiście po przetrałowaniu deską 200-300m plaży stopniowo bo stopniowo, ale krzaczek drgnął znowu… a nie mógł do diaska jakąś godzinę wcześniej!!!
Ale na złorzeczenie i pomstowanie nie traciłem kroków i po przetrałowaniu kolejnych kilkuset metrów piachu spotkałem uradowanego mym widokiem Misia, który oznajmił że jak tylko na horyzoncie dostrzegł moją żółtą koszulkę lidera to od razu oddzwonił do Majki żem się szczęśliwie odnalazł we zdrowiu. Wedle uzyskanych ode tego Misia informacji czas pomiędzy rozmową z nią o ewentualnych namiarach na rescue, a rozmową że jednak nie trzeba, na szczęście był jakiś minutowy więc dziewczyna mogła szybko odetchnąć z ulgą…
Majeczko, i kolejna pigwóweczka leci lotem koszącym, koszącym bo moc ma okrutna i nie jednego już skosiła ;) Tym razem to flaszka przeprośna, za to co powyżej opisałem.

Oj, dziwna to była sesja, niewątpliwie trochę kapryśna, na pewno trochę straszna, ale najważniejsze że szczęśliwie z dobrym zakończeniem. Pomimo trudności, popływane było solidnie i w dość wymagających warunkach, przynajmniej jak na nas… zwykłych wsiowych windsurferów. Podsumowując warto było.
Jeszcze tylko informacja kulinarna. W Mariaszku co przy młynie się obraca, pierogi orkiszowe z mięsem z kaczki, w sosie grzybowym z kawałkami maślaków wymiatają jak tuzy polskiego łejwu w jakiejś nie przymierzając Karwii, Ustce czy innym tam Lubiatowie.
SZACUN dla tej starszej pani, która mieszka vis a vis i codziennie rano przez ruchliwą siódemkę przemyka narażając życie, by takie cudeńko przygotować.

PS. fotek brak, ale koleś co ze mną pływał to na czepku miał kamerkę i obiecał, że jak przysiądzie to co i coś zmontuje…

DarekF

Było tak: Jak długo Darek pływał to go widziałem oczywiście, ale już wtedy miał z 300m straty na wysokości. Później sam się wygrzmociłem strefie przybojowej, zmieliło mnie, przeszedłem przybój itp. Jednym słowem nie miałem Darka sfokusowanego.
Później stwierdziłem, że jestem całkiem wyczerpany i że muszę wracać, bo nie mam już rezerw na tzw nieprzewidziane okoliczności. Wylądowałem z małym trójkątem, już ze świadomością, że za długo go nie widziałem.
Poleciałem do samochodu po telefon i po drodze patrzyłem z góry, ale nic nie wypatrzyłem. Nie miałem szans, bo on już był wtedy 2km w linii prostej jak się okazało.
Z telefonem w garści potruptałem plażą na wschód i po drodze kombinowałem, gdzie by tu dzwonić jak już dojdę do Piasków…, ale po ~2km zamajaczył na jeden spacerowicz, który spacerował jakby inaczej.

Nagrało się trochę konkretnej akcji, ale lądowania Darka “na surfera” już nie sfilmowałem, bo dotarłem za późno…
Niepotrzebnie traciłem czas na poszukiwania telefonu do SAR w Krynicy, bo jak mi to później Darek uświadomił, że nie ma tam żadnej przystani od strony morza. Jak bym zadzwonił z miejsca na 112 to by może przysłali helikopter. Ale by była fajna siara…

MichalG

ps. obiecany filmik: Na Morzu
MichalG

Written on May 31, 2017